Dolomity: Trasa na Piz Boè (3152 m) – etap 2

Dolomity - w drodze na Piz Boè (3152 m) Etap 2: Pisciadùhütte - Piz Boè - Rifugio Franz Kostner al Vallon

Trasa: Schronisko Pisciadùhütte – Rifugio Boè – Piz Boè (3152 m) – Rifugio Franz Kostner al Vallon

Dystans:  8,65 km

Przewyższenia: 888 m

Czas wędrówki: 4,53 h

Drugi dzień rozpoczął się dosyć wcześnie, ze względu na prognozę pogody. Noc nie należała do najprzyjemniejszych przez chrapiących współtowarzyszy. Jednak ekscytacja przed kolejnym etapem wędrówki była nadal na wysokim poziomie.

W końcu miałyśmy dotrzeć do punktu kulminacyjnego naszej trasy – szczyt Piz Boè (3152 m).

Podczas śniadania musiałyśmy podjąć decyzję, którą trasą ruszamy. Miałyśmy bowiem dwie opcje: ścieżka po lewej (krótsza i ciut bardziej stroma) lub po prawej stronie jeziora (dłuższa, natomiast bez znaku drabinki na mapie). Ostatecznie, w pewnym momencie trasy te i tak się spotykały.

Po krótkiej dyskusji wybrałyśmy dłuższą trasę – na prawo od jeziora. Jak się później okaże, nie był to jednak najlepszy wybór…

Ponieważ pogoda zapowiadała się od południa burzowo, musiałyśmy wykorzystać okna pogodowe, aby zdobyć szczyt i zejść do schroniska Franz Kostner, w którym miałyśmy zarezerwowany nocleg.

Dopakowałyśmy więc plecaki i ruszyłyśmy. Już po kilku minutach zauważyłyśmy, że wszyscy ludzie opuszczający schronisko kierują się na lewo od jeziora, także sporą część trasy szłyśmy zupełnie same.

Zanim wyszłyśmy na Sela de Pisciadu (2908 m), minęły nas jedynie dwie kobiety schodzące z góry.

Podejście było dosyć żmudne. Cały czas wędrowałyśmy po ścieżce biegnącej przez piarg. Momentami można było łatwo zboczyć ze szlaku, także trzeba było być bardzo uważnym i wypatrywać znaków namalowanych na skałach.

Natomiast klimat otaczających nas niesamowitych formacji skalnych, był jak nie z tego świata. Coś wspaniałego, a to dopiero przedsmak dalszych widoków.

W pewnym momencie ścieżka urwała się pod pionową ścianą, na której po chwili zauważyłyśmy rozpiętą metalową linkę. To właśnie wtedy pożałowałam forsowania, żeby wybrać trasę po tej stronie jeziora. No ale cóż, trzeba iść dalej.

Zaczęłyśmy wchodzić na tę ściankę – do tej pory nie jestem  wstanie ocenić jak wysoka mogła być. Koleżanka wchodziła jako pierwsza, ja zaraz za nią. W pewnym momencie zauważyłam, że nie idzie wyżej, ja także przestałam się czuć komfortowo, kiedy spojrzałam za siebie.

Usłyszałam jedynie pytanie co robimy, bo wyżej nie wygląda to dobrze i z tymi dużymi plecakami musiałybyśmy tutaj zacząć się wspinać. Jednogłośnie zdecydowałyśmy, że robimy odwrót – trudno, nie zdobędziemy trzytysięcznika, ale nie ma co robić nic na siłę. 

Schodziłyśmy już z powrotem, gdy w pewnym momencie koleżanka zauważyła, że na prawo od ściany, którą chciałyśmy pokonać biegnie jakaś ścieżka. Pojawił się promyczek nadziei, że może jednak to jeszcze nie koniec naszej wędrówki. Tak! To było przejście na drugą stronę, strome podejście pozwalające ominąć pokonywanie skalnej ściany.

W momencie kiedy wdrapałyśmy się na górę zaczęło strasznie wiać i lać. Na szczęście w deszczu szłyśmy tylko przez jakiś kilometr już po płaskim terenie. Po chwili wyszło piękne słońce i zaczęły odsłaniać się niesamowite widoki.

Do kolejnego schroniska pod szczytem Piz Boè- Boèhütte, miałyśmy około kilometr do pokonania. Wierzchołek Piz Boè prezentował się wręcz niewiarygodnie. Wyglądał niczym wielki, symetryczny wulkan.

W schronisku zrobiłyśmy sobie krótką przerwę, żeby się rozgrzać i wypić gorącą czekoladę. Nie mogłyśmy natomiast rozsiąść się tam na dłużej, ponieważ musiałyśmy wykorzystać kolejne okno pogodowe, żeby dotrzeć na szczyt przed kolejną falą deszczu. Pogoda w górach potrafi być bardzo zmienna. Wyruszyłyśmy więc na nasz ‘atak szczytowy’.

Podejście było dość strome i czuć było różnicę we wdychanym powietrzu – na wysokości bliskiej 3 tysięcy metrów oddech był płytszy. Także bardzo szybko musiałam zweryfikować tempo, z którym wyruszyłam.  

Oczywiście około 10 min przed schroniskiem na szczycie Piz Boè ponownie złapał nas deszcz. U samej góry było bardzo zimno i wiał dość mocny i nieprzyjemny wiatr. Od razu schroniłyśmy się w małej zatłoczonej chacie (Rifugio Capanna Piz Fassa). Okazało się, że sporo ludzi wjeżdża pod Piz Boè kolejką i pokonuje jedynie ostatnie podejście na szczyt. Wypiłyśmy na miejscu gorącą herbatę (chyba nawet nie jedną) i zjadłyśmy ciepłą zupę w oczekiwaniu na poprawę pogody. Termometr wskazywał, że na zewnątrz jest 2 stopnie. Przypomnę tylko, że byłyśmy tam pod koniec lipca.

W końcu gdy przestało padać, mogłyśmy wyjść na zewnątrz i rozejrzeć się dookoła. Ponieważ jednak wiatr był dalej bardzo zimny i nieprzyjemny, zaczęłyśmy schodzić w dół. Widoki pomimo pogody były jak nie z tej ziemi – piękne formy skalne, lodowiec Marmolada w tle oraz niesamowity spektakl chmur.

Po około 1,5 km schodzenia, dotarłyśmy do miejsca, które było kolejnym wyzwaniem. Dość strome zejście, które z góry wyglądało bardzo nieprzyjemnie. Na szczęście na skale, jako poręcz była rozpięta metalowa linka, ale nie zabrakło trochę wyciągania i rozciągania się na niektórych fragmentach. Wyglądało to jak zejście kominem, po obsuwających się skałach. W takich warunkach pokonałyśmy około 100 m w dół na 300-stu metrowym odcinku.

Dalej czekało nas już przyjemniejsze zejście w dół, do schroniska Franz Kostner (2536 m) – gdzie ponownie około 10 min przed dotarciem złapała nas kolejna ulewa.

Ten dzień był dość wymagający psychicznie, jak i pogodowo. Deszcz zmoczył nas trzykrotnie, zawsze chwile przed schroniskiem. Na szczęście udało nam się dotrzeć do miejsca naszego noclegu zanim zaczęła się burza.

Rifugio Franz Kostner zrobiło na mnie spore wrażenie. Samo wnętrze było bardzo klimatyczne, a jedzenie przepyszne. Tym razem spałyśmy w 6cio-osobowym pokoju, a prysznic nie był na żetony. Jako pierwsze zamówiłyśmy ‘bombardino’, żeby rozgrzać się od środka i odreagować cały stres. Jest to włoski napój alkoholowy, który podawany jest na gorąco, a w jego skład wchodzą ajerkoniak, whisky oraz bita śmietana. Była to jedyna rzecz, po której w końcu zrobiło nam się ciepło.

Kiedy na chwilę wyszło słońce, wyszłyśmy na zewnątrz podziwiać widoki. Schronisko jest położone w niesamowitym miejscu, a krajobraz dookoła robi naprawdę wrażenie.

Cały dzień zwieńczyła bardzo obfita i smaczna obiadokolacja. Fajne było też to, że stoliki były z góry przypisane i można było zintegrować się z innymi wędrowcami. Jeżeli chodzi natomiast o burzę w nocy w górach, na wysokości 2,5 tysiąca metrów, to nie było to najprzyjemniejsze doświadczenie. Echo grzmotów odbijających się od skał i dyskoteka błyskawic zdecydowanie nie pomagała nam zasnąć.

Był to dzień, który zapamiętam na długo. Za drugim razem na pewno wybrałabym ścieżkę lewą stroną jeziora. Cała trasa była dość wymagająca, ale chyba głównie ze względu na pogodę. Gdybyśmy nie musiały trafiać w okna pogodowe i nie zlałoby nas tyle razy – to odbiór na pewno byłby jeszcze lepszy. Natomiast zdecydowanie warto! Sama satysfakcja zdobycia 3-tysięcznika, na własnych nogach jest nie do opisania. Także klimat Dolomitów, który zachwyca i mała ilość ludzi, która mnie pozytywnie zaskoczyła. Jeżeli chodzi o drugi etap wycieczki – był zdecydowanie bardziej wymagający niż jej pierwsza część opisana w poprzednim wpisie Dolomity: Trasa na Piz Boè (3152 m).

Poniżej trasa wyznaczona na portalu: https://pl.mapy.cz/zakladni?x=21.0067000&y=52.2296000&z=8

Ślad wycieczki zapisany w aplikacji Garmin Connect
Przewyższenie zapisane w aplikacji Garmin Connect
Dolomity: Trasa na Piz Boè (3152 m) – etap 2

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przewiń na górę